Mam tutaj dla Was parafrazę, nieco sparodiowaną na swój sposób, na podstawie kawału jaki opowiedział mi lata temu mój starszy brat (którego to dowcipu chyba nigdy nie zapomnę), azaliż uwieczniłem go w formie opowiadania. Mam nadzieję że powodzenie misji podsyci Waszą ciekawość na jego przygodę. Oto i ona...
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, żyła sobie księżniczka półsierota i jej ojciec król. Kiedy ongi panował pokój, a wszyscy cieszyli się dobrobytem, nie toczyły się wojny ani nie budził niepokój.
Lecz dnia pewnego, losy się odmieniły. Królestwo zaczął odwiedzać żądny krwi dziewiczej smok. Smoczysko wielkie, ponure krążyło po wszystkich wsiach, plądrując i szabrując cały poddanych dobytek.
Nie kwapił się jednak by pod wielkimi skrzydłami polecieć w serce królestwa, azaliż zamkiem zwanego i królestwa sercem. Baszty i mury obstawione po szczyt były bowiem najszlachetniejszą stalą, dzierżoną w dłoniach najodważniejszych z gwardii jego królewskiej mości.
Pewnego wieczoru, kiedy kapelan nadworny, na mocy zgody Stolicy Apostolskiej ogłosił odpust, w zamku zawrzała uczta. Piwo się lało jak deszcz, mięsiwo jak kule armatnie fruwało z tac na talerze. Rzecz jasna, przepych i splendor osiągnął apogeum wydajności spiżarni, spichlerzy i kadzi browarnych.
I tu smok uknuł intrygę. Cwany był smok, wszak długowieczne to stworzenia i mądrość z czasem nabytą, dzierżyły lepiej niż niejeden śmiałek miecz w swym fechtunku. Słuch miał jak chmara nietoperzy, węch jak wataha wilków a wzrok sięgał o tuzin długości dalej, niż najbystrzejsze oko z ludzi wtedy żyjących. Nie tylko to w intrydze smoczysku na dobrą kartę przypadło, bo całe wojsko padło plackiem gdzie siadło i umysł swym łakomstwem i pijanstwem zaślepiło.
Purpurowe skrzydła zasłoniły cały blask pełni księżyca. A lśnił on jasno, jak oko kata na widok topora. Nadleciał od południa, dokąd wiatr gnał, by trzepot ów purpury do pijackich niedobitków nie doszedł. Wyrwał wielkimi szponami witraże i cielskiem swym ogromnym do najwyższej wieży, gdzie księżniczka mieszkała, wtargnął...
Nazajutrz, kiedy dzień świt swój już w pamięci zatarł, a wszelkie ślady uczty (niekoniecznie rozpustnej) w dostojną szatę porządnego dworu się zamieniły, król królewnę kazał zbudzić. Lecz służba podniosła alarm, król niemal omdlał. Dobra passa się odmieniła.
Wołał o pomstę do nieba na cały swój doniosły głos, że witraże w kościele popękały. Straże swe oku bystremu kata do topora przymierzyć kazał. Ciężkie to bowiem przewinienie dopuścić do straty całego dziedzictwa. Złość go ogarnęła, zarazem jednak rozpacz wielka. Już litość rychło się w nim zebrała, z rezygnacją zmieszana i całe swe serce abdykować zapragnął.
Tymczasem jednak, w sali wysokiej, jak nazywano miejsce zebrań włodarzy ziem mniejszych z ich królem - zebrali się jego wszyscy doradcy. Najwyższy z nich, przewodnim głosem królowi oznajmił:
-Nie miejsce i czas panie nasz wielki, by smoczysku zwycięstwo we łzach utopionych oddawać.
-Co więc radzisz Zygfrydzie? - zapytał szeptem król, odwróciwszy się plecami do tłumów na dziedzińcu zebranych.
-Niech pójdzie śmiałek. Zorganizujemy zawody! Przyjadą najsilniejsi rycerze ze wszystkich Kasztelanii nasz panie! Odbijemy królowi córę! Będziesz miał dziedzica nasz panie!
-Niech żyje król! - zawołał ktoś w tłumie poddanych.
-Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!- zawołali radcy pozostali. I z tymi słowami jak z słodką melodią w uszach, budząc entuzjazm i siłę w sercach poddanych król obwieścił zawody.
Zawody nie byle jakie... Wszak stanęło do nich dwudziestu siedmiu najszlachetniej walczących z najsilniejszych rycerzy króla.
Minęły dwa dni. Trunków zakazano by wstrzemięźliwość męska nad głupstwem górę wzięła. Zawody zwyciężył Arnold Spod Lasa ...silne ramię lewe on miał i w jednej dłoni arbuza skarcić potrafił. Dostał najszybszego konia, najtwardszą stal pod zbroję i kopię długą jak maszty floty królewskiej razem złączone.
Kiedy błogosławieństwo kapłanów dostał, pędził kłusem koń przez las, a na nim Arnold Spod Lasa ...sir Arnold Spod Lasa. Taki przydomek nadał mu król, bowiem królewnę po szlachecku należy ratować, szlachetnie ze smokiem w szranki stając.
Pędził zatem koń, pędził i rycerz. Kiedy na popas w południe czas przyszedł przystanąć, dostrzegł sir Arnold kulejącą myszkę. -Żałosne to – burknął pod nosem śmiałek i nóżkę włochatej istotce kopytam przycisnął. Popędził dalej...
-Złość mnie ogarnia, że w tak ciężkiej zbroi jechać mi kazali! To tylko smoczek! Smoczunio! Małe, śmieszne szmoczysko! - z tymi słowami, kazał rycerz szkapie skręcić w mrowisko i trącąc je kopytem, poniósł koń rycerza w dal, zostawiając za sobą śmiech.
Jakby występków nikczemnych rycerza było mało, w drugi popas, w porze podwieczorka, kiedy koń nad stawem wodę poił, ryczerz myśląc o bogactwach pszczeli ul z lipy młodej trącił. - Żałosne – dodał z ironią skąpaną w uśmiechu... - Pora w drogę! Niech żyje król! Na bój na śmierć, zamek będzie mój! - i popędził dalej rycerz.
Minęło kilka godzin gdy droga miała się ku końcowi.
-Smoku! Mały śmieszny smoku! Gdzie jesteś! Mam dla ciebie prezent! - krzycząc tymi słowami raz po raz, skradał się wzdłuż parowozu sir Arnold! - No chodźże do mnie głupia kreaturo! - dodał.
Lecz przeliczył się śmiałek, ponieważ smok już długo zanim ten przybył, ukrył się na najniższej gałęzi, najbujniejszego dębu. Tuż nad jego głową... Zionął ogniem, nadzieje przepadły...
Czas mijał, wybawcy z królewną nie widziano dwa tygodnie. Wytrwale czekał król, lecz niepokój znów ogarnął jego serce.
-Ludu mój kochany! Ludu mój wspaniały! Pięćdziesiąt trzy lata moje serce robiło dla was to dobre, co tylko umiało zrobić! Ale dziś, kiedy nadzieje me serce zdradliwym ostrzem rozpaczy ugodziły, proszę was... Odejdźcie! Zostawcie mnie samego! Abdykuję!
-Jakże to panie! Wrzasnął Zygfryd Przecież tak nie można! Tysiąc lat monarchia z dziada na ojca, z ojca na syna... Tak nie możesz panie się poddawać! Jesteśmy silni! Jesteśmy z tobą! Zorganizujmy drugie zawody!
Chwila zadumy minęła, nim ogarnął łzy dostojny władca i tymi słowami nadzieje swoje i poddanych pokrzepił – Niech tak będzie!
-Niech żyje król! - po raz wtóry zawołał ktoś w tłumie poddanych.
-Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!- odpowiedział gromkimi brawami tłum. Król wszem i wobec oznajmił, iż nazajutrz odbędą się kolejne zawody.
Dwudziestu sześciu walczyło o rękę królewny... Dzwudziestu sześciu o zamek, władzę i bogadztwo i dzwudziestu sześciu o sławę i chwałę. Zwyciężył Jacko Spodpłota. Nadano mu szlacheckie przywileje, konia ze złotymi kopytami, miecz ostry jak na przyszłego króla przystało i wszelkie dogodności jakich zapragnął.
Otrzymał błogosławieństwo, pożegnał się z rodziną i brawurowo pomachał tłumowi, za wodze ciągnąc konia, by ten dęba stanął.
-Pędź co tchu głupi koniu bo ci kark ukręcę! Jeszcze dziś chcę smoczy łeb na mieczu w sztorc usadzić – tak rzekł do konia w stajni sir Jacko, nim w drogę wyruszyli, więc koń kopyt złotych nie szczędził.
-O myszka! Jaka żałosna myszka! Kulejemy? Haha! Jakie to żałosne! - zauważył małe, włochate stworzonko - Haha! A masz! - krzyknął końskie kopyto do ziemi złoczyniec, łamiąc drugą nóżkę myszce. Popędził dalej...
-Haha! A macie łachudry wredne! Za Telimenę!- ozięble rzucił za siebie rycerz, doszczętnie niszcząc ciężką pracą ułożony w stos z igieł dom mrówek.
-Co to? Zapytał jakby nie wiedział, że to ul nad stawem pszczółki niewinne podnieść na gałązkę topoli próbują daremnie. - Dziaaaaa! Pacnął czubem klingi swej rycerz małe pszczółek królewstwo,
-Pędź głupia szkapo! Pędź jak wicher! Haha! Próbował maskować sam przed sobą strach nikczemnik i do wąwozu smoczego, gdy koń rozkaz spełnił, pieszo postanowił się cichcem skradać.
-Tu był Arnold... Dobrze ci tak głupcze. To ja powinienem wygrać pierwsze zawody... Tak kończą mięczaki. Wygrywają fartem, na front do smoka idą, ten ich karci... osmolone krzaki! Hah! - to szepnął Jacko dostrzegłszy spopielony krzew jałowca pod ogromnym dębem. -Wezmę, rozpęd. Wtargnę do jaskini... Dźgnę go prosto w serce! W zamian zdobędę sławę i chwałę – dodał głośno myśląc i tak zrobił.
Niestety plan nie spełnił się ani w połowie, bowiem smok schował się za progiem jaskini tak, by rycerz go nie dostrzegł. I nie dostrzegł... Smok oportunistycznie wstrzymał siarczysty oddech a gdy Jacko z impetem runął w czeluść groty, zionął ogniem i nadzieje znów przepadły...
Przepadły bezpowrotnie. Król w nocy, w której to minął miesiąc od odpustu, a księżyc znowu lśnił w pełni, rozkazał katowi ściąć głowy swym doradcom, by mu głowy bzdurnymi pomysłami nie mącili.
Nazajutrz o brzasku zebrał cały swój poddany lud na dziedzińcu by ogłosić ostatecznie abdykację i podpisać dekret o oddaniu władzy Kasztelanowi z Dupcyna. Ten nie chciał się zgodzić... Sytuacja była patowa... Smok miał wygrać szachy...
-Nie dam ci mój panie tak po prostu odejść! Ja! - wyrwał się ze smętnie opuszczonych rzędów głów poddanych niskiego wzrostu bosy obdartuch – Ja! - dodał, jakby król miał czytać w jego myślach.
-Co ty!? - zagadnął władca.
-Ja pójdę – dodał, a mina króla nadal w skupieniu, powściągnęła ze zdumieniem swe oblicze, jakby surrealistyczna myśl o odwadze wątłego chłopa miała być kpiącą z niego marą.
-Nie rób sobie żartów! Ty? Wątłe chucherko? Spójrz na siebie! Nie udźwigniesz bodaj nałokietnika! A co dopiero hełm! Kpina!
-Cóżeś królu mój kochany masz do stracenia – odpowiedział szczerze i uczciwie ubogi chłop spod królewskiej włości, lekko obawiając się czy tymi słowami do ognia oliwy nie dolał.
-Prawda to... Nie mam nic więcej do stracenia. Chyba że głowę kolejnego, który w tej chwili będzie mi mówił co mam robić. Ale to twoja wola by iść na tą ryzykowną wyprawę. Niechże tak będzie... Jeśli ci się uda, będziesz moim dziedzicem, a twoją będzie ma córa. - odpowiedział mu król, po chwili zagadując - A jak Cię zwą?
-Jestem Szewczyk Dratewka mój panie...
-Dobrze... Szewczyku Dratewko z... zzz...
-Z Dużego Pola mój panie...
-Zatem Szewczyku Dratewko z Dużego Pola, mianuję Cię namiestnikiem naszych nadziei, na przyszłe pokolenia... Idź.
I popędził co tchu Szewczyk Dratewka przez las bez konia (bo chłop wierzchem na dużym koniu nie umiał), by księżniczkę ze szponów złego smoka wybawić.
Pędził co tchu i jak ongi dawni obrońcy murów swych pod Olimpem, lauru wieńce na głowach wichrem spowijali, tak spowijał on czapkę swą wełnianą.
-Olaboga! Olaboga! Któże ci myszko to uczynił! Mam nadzieję, że spotkała go sroga kara! - powiedział Szewczyk do małej włochatej istotki, magiczną miksturą nóżki ozdrawiając. - Niech czar się spełni i los zły w dobry ci odmieni.
W powietrzu uniósł się dziwny, tajemniczy zapach.
-Za twą hojną pomoc, w ramach podzięki, ofiarowuję ci ten oto szary włochaty magiczny gwizdek. – powiedziała ludzką mową istotka – Zagwiżdż weń w największej potrzebie, w najczarniejszej godzinie, a nie minie sekunda jak wszystkie myszki z tego lasu przybiegną ci na pomoc. - i dała mu gwizdek magiczny, wiary w cel misji dodając. - Pędź! Szkoda nam czasu! - dodała.
Popędził... Wieczór się zbliżał, kiedy odpocząć musiał. Wszak to człowiek tylko, nie koń. Odpocząć chwilę musiał. I kiedy tak odpoczywał, głosy go ciche dochodziły, spod siódmego pnia w dal, od którego się znajdował i przy którym do dalszej wędrówki się pokrzepiał. Coś jakby szum... Ale pełnia była, wiatr ucichł już dawno, a las Dratewka znał jak własną kieszeń i w tej okolicy ni strumienia ni rzeczułki dawniej nie widział. Podkradł się bliżej i ujrzał przerażający widok. Po całej szerokości gościńca rozrzucone było królestwo mrówek. Rzucił więc suchy chleb mrówkom chłop, by i one sił nabrały, a sam zabrał się do układanki swego życia. Dwie godziny rychło mu to zajęło, za co został szlachetnie nagrodzony jak hojna jego pomoc była.
Za twą hojną pomoc, w ramach podzięki, ofiarowuję ci ten oto czarny, magiczny gwizdek. – ludzkim głosem przemówiła królowa mrówek – Zagwiżdż weń w największej potrzebie, w najczarniejszej godzinie, a nie minie sekunda jak wszystkie mrówki z tego lasu przybiegną ci na pomoc. - tymi słowami jeszcze większej otuchy mu dodała, nagląc do drogi - Pędź! Szkoda nam czasu!
Wielki entuzjazm i radość zawładnęła sercem odważnego chłopa Spod Pola, rodząc w myślach słuszną uwagę – ach... gdyby nasz król miał tyle pokory i gracji, wszyscy rycerze walczyliby o jego dziedzictwo, nie ja, ubogi chłop spod królewskiej włości.
Kiedy brzask lśnieniem pierwszych promieni słońca drzew poszycie przeszył, usłyszał szewczyk bzykanie. Coś jakby zamęt wśród spokojnego lasu rozjuszony, liśćmi wokoło targał.
-Olaboga! Olaboga! Na igłę i nitkę! Co się tutaj stało?! Jakie licho przyszło? - posmutniałym tonem westchnął przez te słowa bohater, myśląc co by poradzić, aby bezbronnym pszczółkom pomóc. - Wezmę ja to co mam, czym najlepiej operuję i wam prędko zreperuję – zaradził.
Zszył Szewczyk rozpołowiony dom pszczół i jego skrawki. Wtem zawiesił na drzewo, i zdumiony nagłą ciszą oniemiał. To była królowa... W arystokratycznej dozie ceremoniału, ludzką mową rozkazała dwóm podwładnym pszczółkom zawiesić na szyi bohatera mały, czarno-żółty gwizdek i tak rzekła:
Za twą hojną pomoc, w ramach podzięki, ofiarowuję ci ten oto czarno-żółty, magiczny gwizdek. Zagwiżdż weń w największej potrzebie, w najczarniejszej godzinie, a nie minie sekunda jak wszystkie pszczółki z tego lasu przylecą ci na pomoc.
Euforia emanowała z serca Spod Pola i niczym z miodem tych słów w uszach i świadomością posiadania tak licznych armii, popędził Szewczyk na spotkanie z obliczem przeznaczenia. Godzina wymiaru sprawiedliwości nadchodziła jak lawina nad starym urwiskiem. Nie było mowy o strachu. Szewczyk miał w sobie dość odwagi i wiary spotkanych istot, że myśl o śmierci była kpiną wobec nich.
Zakradł się Szyk Dratewka Spod Pola pod skałę, nieopodal źródła z niej bijącego i czyhał aż nastanie wieczór. Z dala widział osmolony plac pod dębem i pociemniały głaz u progu smoczej jamy. Teraz nadeszła jego chwila. Na tym się teraz skupił. Tak długo i tak intensywnie myślał o smoku, że usnął. Ten zaś wyszedł nad ranem ze swej jamy, ujrzał bosego Szewczyka, zionął ogniem i nadzieje przepadły...
lista tematów